Piąta Izerska Wielka Wyrypa odbyła się w moim rodzinnym mieście Lubaniu.

Równo o 19:00 ruszamy po mapy do punktu, który położony jest przy drodze krajowej nr 30. Po ... minutach trzymam mapę w rękach. Nie wygląda to Ÿle: jedynka - łatwizna, dwójka - też. Dalej się zobaczy, ale nie zapowiada się jakieś wielkie błądzenie po lasach; teren jest ucywilizowany. Pogoda łagodna, po południu była krótka ulewa, na razie nie pada i nie zanosi się na deszcz.

Przekraczam szosę i ruszam na północ w kierunku jedynki. Zrobiła się z nas nieco rozproszna grupka kilku piechurów, czyli tych, którzy nie biegają i dlatego zostali w tyle. Pierwsze rozmowy, ktoś wspomina o tramwaju, ale chyba za mało nas na tramwaj. W końcu schodzimy z szosy, zagłębiamy się w las i podmokłą ścieżką dochodzimy do PK1 nad strumyczkiem.

Tutaj mój dotychczasowy towarzysz, z którym trochę porozmawiałem nawet i o problemach gospodarczych Polski momentalnie odskoczył, za to ja zostawiłem w tyle dwie panie i dwóch panów, w tym mojego sąsiada, czyli drugiego z dwóch lubaniaków, którzy wystartowali na setce.

Dojście do dwójki w większości wygodną asfaltową dróżką, na miejscu jest jeszcze widno, ale coś pod wiaduktem punktu nie widać. A jest! Prawie że pod drogą i prawie w strumyku. Dochodzą dwie panie i pan w koszulce z drugiej edycji wyrypy w Zarębie, pan chcąc odbić kartę spostrzega, że ją gdzieś zgubił po drodze i na głos zastanawia się, co robić. Może dziurkować mapę? Ja radzę, żeby się wrócił, może zgubił niedaleko. Aż tu nagle dochodzi jeszcze jeden pan i pyta nas:
- Mam pytanie za 5 punktów: czyja to karta?
Uradowany pechowiec jest gotów dać znalazcy pół litra. Wody.

ściemnia się. Ruszam błotnistą ścieżką na skos, ale zaraz wynosi mnie na tor lini Lubań - Węgliniec a dokładnie na ścieżkę technologiczną idącą wzdłuż toru. Po chwili obijam w prawo, oglądam się i widzę, że panie i pan nie skręcili za mną. Może lepszym wariantem było dojście wzdłuż torów aż do stacji Gierałtów...? No, ale skoro wybrałem tak, to trzeba już brnąć. Z daleka widzę trzy światełka w miejscu, gdzie powinna być trójka. Tak, gdy dobijam do punktu, oni już uderzają w kierunku NowogrodŸca. Jednak wariant przez Gierałtów był lepszy.

Do czwórki kompletnie bezstreswo, wygodnym asfaltem. To punkt bufetowy: wafelki, woda. Znowu spotykam moją trójkę męsko-żeńską. Podsłuchuję, jak dyskutują trajektorię do czwórki: torami. Dobrze to ja też pójdę torami, wszak tuż obok punktu jest przejazd kolejowy, gdzie można wbijać na tory. Zaczyna kropić.

Idąc torami, dziwię się, że nie widzę moich trzech światełek, w końcu dochodzą z lewej, wybrali jednak drogę asfaltową na szagę. Znowu idziemy razem, ja trochę z przodu, bo trochę jakby zbyt spacerowe jest ich tempo. Zaraz słyszę z tyłu:
- Kolego! To nie tutaj?!
Rzeczywiście, w ciemnościach przegapiłem niezbyt wyraŸną ścieżkę, która odbija skosem do punktu kontrolnego nr 5. Poznaję imiona moich towarzyszy: Michał, Alina, Asia. Dobrze, że na piątkę doszliśmy razem, jakoś tak nieprzyjemnie by się jej szukało samemu. Oświadczam moim towarzyszom:
- Przyłączę się do Was, bo na razie są z tego same korzyści.
Propozycję przyjmują z entuzjazmem. Przyznam, że wyłączyłem się nieco z nawigowania w drodze do PK6. To już nie pierwszy raz tak mam, że idąc z kimś i rozmawiając nawet niezbyt intensywnie jednak się rozpraszam. Na szczęscie Alina czuwała i szerokimi jak autostrady drogami szutrowymi dotarliśmy do PK6.

Teraz na południowy wschód do Mściszowa. Pada na dobre. Tuż przed siódemką były małe wątpliwości, czy bardziej na prawo, czy na bardziej na lewo, ale spotkaliśmy ludzi, którzy doszli do skraju lasu i punktu nie znaleŸli, a więc jednak chyba na lewo. Jest!

Do ósemki znowu oczywiste dojście, szliśmy większą rozproszoną grupką; ja z Michałem z tyłu. Wydało się nam, że to już ta przecinka, w którą trzeba skręcić kawałeczek w prawo. Krzyknęliśmy na ludzi z przodu. Oni sceptyczni, ale się zatrzymali. Sprawdzamy w pośpiechu - nic nie ma. Idziemy dalej. Doszliśmy do asfaltu, na którym trwało jakieś nocne spotaknie zmotoryzowanej młodzieży. Ani oni się do nas nie odezwali, a my do nich, nawet "dobry wieczór!" nie padło. W każdym razie, trzeba się wrócić. Tym razem dokładniej i głębiej badamy tę przecinkę. Jest! Ot, taka pułapka - jak widzimy kropkę tuż przy ścieżce na mapie, to wydaje się, że punkt jest tuż przy ścieżce. Tak łatwo się zapomina, że 1 mm na mapie to 50 metrów w terenie.

Teraz do Gradówka, na skrzyżowaniu mocno w prawo. Michał zaczyna mocno narzekać na stopę, postanawia zrezygnować. Dzwoni do organizatorów, żeby go zabrali. Nie będzie z tym problemu. Żegnam się z nim i doganiam Alinę i Asię. Prowadzeni przez Alinę, która systematycznie liczy, ile minut do kolejnego skrzyżowania, docieramy do narożnika lasku, w którym ma być PK9.

Jest 3:35. I tu się zaczyna historia tego rajdu! Punkt ma być w dołku. Szukamy go grupą 6-7 osób przez 20 minut w narożniku lasu i nic! W końcu w akcie desperacji udaję się do pobliskiego jeszcze mniejszego lasku, którego nie ma na mapie. Jest tam mnóstwo dołków, ale nie ma śladu punktu. Wracam więc do lasku głównego. Jest 4:20. Kolejne 30 mniut kręcenia się po mokrusieńkich chaszczach w silnym deszczu. Jedna para, która szukała razem z nami poddaje się i postanawia odpuścić ten punkt. Ja proponuję poczekać aż się rozwidni, to jeszcze jakieś pół godziny, a po cichu liczę także na to, że przestanie padać. Alina proponuje wrócić się trochę i sprawdzić, czy na pewno jesteśmy we właściwym miejscu. Wracamy w dół na skrzyżowanie. Wszystko się zgadza, ściana lasu po lewej jest, skrzyżowanie ukośne jest. PójdŸmy jeszcze kawałek na zachód - powinno być kolejne skrzyżowanie. Droga poprzeczna jest, nie ma tej na wprost, ale las na wprost po lewej jest. Alina mówi, że trzeba zejść do Rząsin i stamtąd jeszcze raz się namierzać na punkt. Ruszamy na południe, ale po chwili spostrzegam, że jest ścieżynka na ukos do tyłu, która powinna prowadzić do punktu, ale z innego kierunku. Proponuję dziewczynom sprawdzenie tej ścieżynki. Przecież ryzykujemy tylko 5 minut. Dziewczyny niezbyt entuzjastycznie, ale zgadzają się. Zaraz zostawiam je i idę sam sprawdzić. Trafiam na dobrze znany z czwartej nad ranem narożnik lasu, tym razem już w barwach pochmurnego wczesnego poranka. "To jest ten las, jesteśmy w dobrym miejscu, ale ja już tutaj punktu nie zamierzam szukać" - myślę, że to powiem dziewczynom, gdy do nich wrócę. Zawracam się i słyszę krzyk Aliny:
- Jeeeest!
Heh, dziewczyny jednak nie zostały w połowie ścieżynki, ruszyły za mną i spostrzegły coś, co ja przegapiłem. Punkt dobrze widoczny ze ścieżynki. Czyli w nocy po prostu szukaliśmy zbyt blisko narożnika. Ten sam błąd, co przy PK8 - tu były dwa milimetry od narożnika lasu na mapie, wydaje się, że to tuż przy narożniku, ale w terenie to przecież aż 100 m odległości! Jest 5:22. Kręciliśmy się w kółko przez prawie dwie godziny.

Ale mimo wszystko uradowani ruszamy na zachód, przecinamy szosę, docieramy do lasu i idąc mokrusienką scieżynką skrajem lasu docieramy do PK10. Jest 6:15. Teraz w dół, do "grubej czarnej", jak mówią dziewczyny i cały czas nią, robiąc jeden mały skrót przed jedenastką docieramy do kolejnego punktu. Tu spotykam mojego sąsiada. Jest 7:48. Pada i przestaje padać, pada i przestaje padać i znów pada.

Teraz już prosto do Lubania, teren mi znany, objechany rowerem nie raz. W centrum zachodzę jeszcze do piekarni kupić jakieś świeże pieczywo na śniadanie w drodze. Do szkoły docieramy o 8:55. Czas taki ani zły, ani dobry, ani nie odbiera nadziei na setkę, ani nie daje pewności, że się uda.

W szkole przyjemnie się schło i, niestety, zeszło trochę więcej czasu niż powinno. Ruszyłem z dziewczynami na drugą pętlę o 9:45. Dopiero o 9:45. Na szczęście jest widno i teren Lubańskiego Wielkiego Lasu świetnie mi znany, objechany rowerem nie raz i nie dziesięć razy. Jeszcze w szkole zaproponowałem dziewczynom następującą kolejność punktów: 14 - 16 - 18 - 20 - 21 - 23 - 24 - 22 - 17 - 19 - 15 - 13 - 12. Alina w pełni się ze mną zgodziła. Gdyby ostatniego punktu przyszło szukać w ciemnościach, to lepiej, żeby to była dwunastka niż czternastka.

A więc ruszamy ul. Górniczą w dół do szpitala, przez poligony do szosy Lubań - Przylasek. Odbicie w prawo, Alina kieruje, wtaczamy się na szczyt i za chwilę mamy punkt. Jest 10:51. Byłem tutaj kiedyś na rowerze, pamiętam, że szczyt nazwywa się Siedmio...coś. Po powrocie do domu sprawdzę na mapie, że Siedmiogóra.

Z powrotem do szosy i prosto na szesnastkę. Tutaj było trochę szukania, tłumek krążył po okolicy, ale w końcu się udało. świtało mi w pamięci, że gdzieś w Sieci jacyś zagraniczniacy, nie pamiętam, może Czesi, a może nawet Francuzi, bardzo mile wspominali jakiś głaz jako miejsce geo-cachingu. Obszedłem głaz i rzeczywiście, była mała skrytka zakryta mniejszym kamieniem, a w skrytce jakieś gadżety w woreczkufoliowym. Przy okazji zgubiłem dziewczyny i w dalszą trasę ruszyłem sam i swoim, nieco jednak większym tempem.

Teraz asfaltem, odbić w drogę szutrową i skręcić do strumyka w miejscu na wyczucie. Chronię się po drzewem przed kolejnym krótkim, acz intensywnym deszczem. Zastanawiam się, gdzie będę szukały punktu: w górze strumyka, czy w dole, ale niepotrzebnie, bo zaraz punkt wyłania się idealnie przed nosem. Jest 12:38.

Po raz pierwszy dziś wychodzi słońce, choć jeszcze nieśmiało, a ja na kolejną górę, którą znam z rowerowych przejażdzek oraz z Wyrypy w Zarębie trzy lata temu. Nazywa się Liściasta. Pod samą górę odbijam trochę za wcześnie i płacę krótkim przełajem przez las na wyczucie. Jest 13:21. Na szczycie znajduje się wysoka wieża do obserwacji przeciwpożarowych zbudowana całkiem niedawno (choć trzy lata temu już była; wtedy widziałem ją po raz pierwszy). Na punkcie bufet - wafelki, drożdżówka, banan.

Schodzę w dół lasem do dwudziestki jedynki. Były jakieś drobne problemy z wpięciem się we właściwą ścieżkę schodzącą do strumyka, ale po za tym na miękko. Jest 14:11.

Teraz wychodzimy z Lubańskiego Wielkiego Lasu i będzie parę punktów bardziej cywilizowanych, a szczególnie ten najbliższy - nad Grabiszycami. Tymczasem znowu ciemna chmura nadciągają z prawej, ja już nie chcę więcej dziś moknąć, liczę, że zanim zacznie padać, dotrę do przystanku autobusowego i schronię się pod wiatą. Udaje mi się. Przeczekuję w wiacie 15 min. i podchodzę na PK 23. Jest 15:34. Znowu wyszło słońce, nieco jakby odważniej.

A ja na kolejną górę, na którą dojechałem kiedyś rowerem - Grodziszcze na granicy polsko - czeskiej. Wydeptana trawa mówi mi, gdzie dokładnie odbić od drogi, żeby trafić na słupek graniczny 89/1, przy którym stoi lampion. Jest 16:18. Liczę sobie tak:
PK 22 - 17:00
PK 17 - 18:00
PK 19 - 19:00
PK 15 - 20:00
PK 13 - 21:00
i robi się kiszka, bo jeszcze zostaje PK 12 i powrót do bazy. Dochodzi mnie myśl, że żeby zdążyć na metę, jeden (a może nawet dwa) z punktów kontrolnych trzeba będzie wyrzucić z rozkładu jazdy. Wybór jest między PK 17 i PK 12, ze wskazaniem na siedemnastkę. Postanawiam osteteczną decyzję podjąć pod dotarciu na dwudziestkę dwójkę.

Po drodze po raz kolejny łapie mnie deszcz. Niesamowita jest dzisiaj ta walka deszczu ze słońcem. Punkt łatwy - ambona, nie sposób nie zauważyć. Jest 17:07. Chroniąc się przed deszcze pod amboną podejmuję ciężką decyzję o rezygnacji z PK 17. Nie budzi ten punkt mojego zaufania, czuję, że mogą tam być problemy, szczególnie z wydostaniem się w kierunku punktu następnego.

A więc prosto przez Platerówkę na dziewiętnastkę. Docieram o 18:14. Na punkcie bufet, dwie miłe panie i krótka pogawędka. W sumie siedzę tam 15 minut.

Do PK 15 docieram nadzwyczaj szybko - o 19:00, a jeszcze szybciej na PK 13 - o 19:27. Wcześniej postanowiłem, że jeżeli dotrę tu do 19:30, to robię także dwunastkę. No to lecimy na Wesołówkę! W połowie drogi między Zarębą a Wesołówką mała zmyłka, bo tam, gdzie powinien stać jakiś budynek, jest spory las. Ale to jeszcze nie ten las! Spotykam parę z TP 50/25. Na punkcie jesteśmy o 20:02. Piękny czas. Para idzie jeszcze spiesznie na jeden punkt a ja już prosto i bez pośpiechu do mety. Docieram o 21:10.

50 minut zapasu i zaczyna dobijać się do mnie gorzka refleksja, że może jednak nie należało odpuszczać sobie PK 22... Jeden punkt, a dużo zmieniał. A gdyby nie to katastrofalne, prawie 2-godzinne poszukiwanie dziewiątki nad ranem i gdyby nie ten zbyt długi, prawie godzinny pobyt w bazie na półmetku, to w ogóle nie byłoby sprawy... Gdyby, gdyby...